Ludziom czasem mozna dac druga szanse. Sprobowac, zaryzykowac, zaufac. Moze sie nie sparzymy tym razem..
Dawanie drugiej szansy w przypadku przedmiotow - oplaca sie zawsze. Recycling, minimalizm, downshifting, eco itd.. Strasznie jakos mi to podejscie lezy i pasuje.
Ta solidna skrzynka, wyplukana sola i wypalona sloncem, o dlugiej historii rozpocznie teraz nowy etap - po wymyciu, oszlifowaniu i zabejcowaniu stanie sie oldschoolowa tacka kuchenna do serwowania sniadan do lozka i transportowania posilkow na taras.
Nie planuj podróży, zrób tylko pierwszy krok, a zobaczysz, że życie poprowadzi cię najbardziej niesamowitymi ścieżkami. Polka z amerykanskim epizodem, niemieckim partnerem i włoskim psem, obecnie mieszka na Krecie i bacznie wszystko obserwuje.
Thursday, January 31, 2013
Tuesday, January 29, 2013
Kreta - strefa czasowa
Normalnie jest na calym swiecie znany termin: Greenwich Mean Time (GMT).
Na Krecie maja swoj wlasny wskaznik: CMT co znaczy: Cretan Maybe Time.
Nie pytajcie dlaczego.
Albo pytajcie, jak macie wiecej czasu i chcecie sie posmiac....
Na Krecie maja swoj wlasny wskaznik: CMT co znaczy: Cretan Maybe Time.
Nie pytajcie dlaczego.
Albo pytajcie, jak macie wiecej czasu i chcecie sie posmiac....
Sunday, January 20, 2013
pierwsze koty za ploty, czyli powoli sie ogarniamy
Pierwszy
tydzien minal, wiecej, mamy dzis niedziele, wiec od czwartku oddycham
kretenskim powietrzem cale 10 dni.
Sporo
sie podzialo, wrazenie bytnosci tutaj jakos elastycznie sie
rozciagnelo nie do tygodnia, lecz calych tygodni..
W
wielkim skrocie:
CZWARTEK:
dojechalismy
z Heraklionu do Agia Galini na poranna kawe u Sue, i zaczela sie
goraca linia z niemieckojezycznym pracownikiem naszego sedziwego
landlorda, mieszkajacego w Atenach w sprawie kluczy do mieszkania.
Sasiad poprzedniego najemcy od innego lokalu, ale tego samego
wlasciciela, ma z nim kontakt i dostep do kluczy. Zrozumiale? Nie
wiemy gdzie on mieszka, ale jego sasiad pracuje w poblizu i zabierze
po drodze do pracy te klucze. Proste, nie? Po greckiemu proste.
Dotarcie do zrodla kluczy i wbicie na kwadrat zajelo nam niemal trzy
godziny. Rozpakowanie auta. Sprawa lozek – pozyczylismy lekkie i
wygodne lezaki od Kai. Pierwsza noc-ciezka. Byla kolacja w tawernie i
powitalne raki, ale potem zimno i ciemno. Swieczki, spiwory i para z
ust.
Chyba
wolalabym spac na dworze, jak sie okazalo – tam cieplej niz w
wyziebionej chacie.
PIATEK
zawalczymy
o prad. Pojechalismy do Spili. Wrocilismy z niczym. Potem sama tam
jeszcze pojechalam walczyc do konca. Ingo malowal chate. Potem ja
troche tez. Wieczorem dopadl mnie kryzys. Zmeczenie ostatnich tygodni
sie skumulowalo plus jakas presja pracy i szybkich efektow i ich
cholerny brak, i cisza i lokalna stagnacja. Nie mamy pradu, nie ma
neta, zimno, ciemno, mzawka, w jednej tawernie graja w karty, z
wlascicielem wlacznie, wiec nie ma co liczyc na cieply posilek, w
innej tylko grillowana wieprzowina, inna zamkniete, w renowacji itd.
Przygnebilo mnie wszystko. Ingo zabral mnie do Kokkinos Pyrgos, a
tam niespodzianka, cieplutka tawerna, miejsce przy kominku i swiezo
zlowione red-barbs z glebokiego oleju. Mniam!!! Z pelnym zoladkiem
zycie jakos stalo sie znosniejsze.
SOBOTA
c.d.:
malowanie chaty. Deszcze. Przyjechal transport z naszymi klunkrami i
tobolami. Lozko! Pralka! Nowe swieze ciuchy! Moje kosmetyki!
Otwieralam karton po kartonie, ktore sama popakowalam i na kazdy
cieszylam sie jak dzieciak u sw. Mikolaja. Prysznic sloneczny (daje
nam nowe mozliwosci oswajania sie z higiena) oraz gazowa
jednopalnikowa kuchenka campingowa. No, bajka!!!
NIEDZIELA
Malujemy
i organizujemy sie dalej. Wykorzystujemy swiatlo dnia. Wieczory –
romantycznie przy swieczkach, ale juz w przytulnej sypialence, w
lozku, po ludzku.
PONIEDZIALEK
Rethymno,
prad – proby zorganizowania i przepisania licznikow. To na kolejny post osobna historia.
WTOREK,
SRODA, CZWARTEK:
nihil
novi, romantyczne noce przy swieczkach i lokalnym cienkim winie.
Mycie, pucowanie, ukladanie, sprzatanie, sprzatanie i gotowanie. Ingo
dziala w warsztacie, ja domowo.
Az
nasze zycie uleglo diametralnej zmianie w PIATEK: przyszedl PRAD!!
(historia szczegolowa: dalej)
Trzeba
opisac pokrotce tlo akcji: zycie toczy sie w Agia Galini zimowym
rytmem, co znaczy:
odpoczywamy,
olewamy, jedziemy na pierwszym biegu albo i patoczymy sie na luzie.
Jesli
chce sie cos wyslac, trzeba pokwapic sie do sasiedniej miesciny,
tutaj listonosz i poczmistrz w jednej osobie ma 3-tygodniowy urlop i
nie ma nikogo na jego zastepstwo. Odebrac mozna w piekarni – na
przeciw poczty podrzucili piekarzom karton z listami – i jesli sie
czegos spodziewasz, idziej i buszujesz w przesylkach.
Zimowy
rytm znaczy tez: nie mam jeszcze, nie mam na sklepie, nie mam na
razie, sprowadze, sprawdze, ..oj ciezko dostac dobre, swieze tzaztiki
teraz w knajpie – jak juz to w weekendy albo w lokalsowych
tavernach.
Lokalsowe
taverny – miejsca prowadzone przez lokalsow dla lokalsow.Tam gdzie
siedzi ziomek, jego dzieci mu pomagaja za lada, czasem jego stara, a
wokol wpadaja ziomkowi kuzyni, bracia, szwagrowie kuzynow i wujkowie
zarowno ze strony ziomka jak i jego zony.
Turysci
boja sie tam zapuszczac, chmara czarno-odzianych brodatych gorali,
ktorzy przekrzykuja sie w dymie papierosowym i oparach grillowanego
miesiwa naprawde oniesmiela, ale wlasnie w tych soczystych,
szorstkich, byle jak zaprojektowanych, niezbornych i pozbawionych
cepeliowego blasku odpicowanych turkusowych krzeselek miejscach,
wlasnie w tych szaro-buro-bialych wnetrzach pelnych niedopieszczonej,
surowej stolarki, mozna spotkac sie z lokalnym smakiem, gorale sa
naprawde soba, nie klaniaja sie w pas, mlaskajac z usmiechem
anglojezyczne frazy, ale pokrzycza cos po grecku, zamawiasz na chybil
trafil tak mniej wiecej kojarzac nazwy potraw, a potem wlasciciel,
jak ma dobry humor, przyniesie szota raki, dla ciebie i dla siebie i
nie ma zmiluj.
Zreszta
z zamawianiem u lokalsow nie ma duzo roboty:
tzatziki
greek
salad
frytki
mieso:
gyros, wieprzowina z grilla, jagniecina z grilla, czasem mozna
utrafic na kozine czy baranine, czy swiezo upolowanego zajaca prosto
z gor.
Szaszlyki,
kotlety, steki. Mieso, mieso, podstawa :)
Ex-pats,
czyli Niemcy, Angole i inni obcokrajowcy, ktorzy tutaj
zarezydentowali na dobre, bez obaw zapuszczaja sie w te lokalsowe
przasne taverny, na kolacje, partyjke pokera, czy darta. Generalnie
sa tu dwa obozy: niemieckojezycznych rezydentow i anglojezycznych.
Maja
swoje rewiry, knajpy, kafejki, oczywiscie nie ma zadnej awersji czy
jawnych podzialow, czesto sie spotykaja i razem imprezuja, ale gdzies
tam na takiej codziennej, kumpelskiej platformie rozmijaja sie
przyjacielsko w zaulkach Agia Galini.
Kolejne
sprawy do opisania to historia pradu (dluzsza opowiesc z
moralem, naglym zwrotem akcji i az ..prosiloby sie o trupa w
szafie..)
Na
teraz Corin:
najcudniejszy,
najcierpliwszy pies na swiecie przezyl dzielnie trzydniowa podroz,
dwa promy i prawie 1900 km lacznie..
Corin
kochajaca scigac koty i psy, jak zapowiedzialam, tutaj bedzie musiala
przestac kochac i tyle.
Psy
– sa male, szewndaja sie to tu, to tam, wiekszosc jest neutralna
lub ewentualnie ciekawska. Jest tez halasliwa klika trzech kudlatych
wylinialych pokurczow, ktore terroryzuja wiekszosc innych miejscowych
burkow. Gonia, przeklinaja w nieboglosy, osaczaja i przeganiaja, taka
mini-mafia psia. Corin zgupiala jak podlecialy nas „przywitac“ a
ich jazgot kompletnie ja oszolomil. Ja nie moglam przestac sie smiac
z tych malych oblesnych wandali. Ostatecznie nic nie zrobily, za
madre sa, by podkoczyc molosowi na odleglosc pyska, w ktorym taki
maly gangsterski siersciuch zmiescilby sie w polowie.
Koty
– to osobna bajka. Wiekszosc sie teraz migdali, przemyka cichaczem
zajeta swoimi romansami. Bo jak juz na blogu wspominalam – one tu
nie uciekaja. Ani przed ludzmi, ani przed psami. Oddalaja sie,
owszem, odwracaja z niesmakiem i godnoscia – owszem, ale nigdy w
poplochu nie salwuja sie ucieczka, oj nie nie. I tak, jak przechadzam
sie z Corin, to koty generalnie sobie patrza. Ale jak one patrza! Az
mnie sama przechodza ciarki. No bo kot, ktory jak skamienialy, patrzy
na niemal 40-kilowego psa jak na wielka, tlusta mysz, ktora mialby
chec upolowac, to nie jest chyba do konca normalne.
Tak
wiec generalnie nie ma problemu: psow malo i sa nieszkodliwe, kotow
jest duzo i sa niebezpieczne.
Corin
zajeta jest wachaniem calego algowego syfu na plazy, obsikanych palm,
kocich lezanek w naslonecznionych zauklach, owczych i kozich bobkow,
tych wszystkich intensywnych zapachow kwiatow i ziol, i ziemi, ktora
teraz opija sie deszczami, jak nieprzytomna. Musi sie opic na potem,
na jakies 6-7 wiosenno-letnich miesiecy, kiedy slonce probuje ja
wypalic na wskros. To teraz wszystko kwitnie i rosnie na wyscigi,
zeby sie nakwitnac na caly rok i napachniec ile wlezie.
A
sucza, slynny w rodzinie niejadek, zwariowala jesli chodzi o zarcie.
Nigdy za bardzo nie sepiaca, ot tak dla sportu z nowymi osobami przy
stole – teraz, kiedy zaczyna sie gotowanie, szykowanie przekasek –
ona pierwsza! Kreci sie pod nogami, sprawdza po dwa razy, czy cos nie
spadlo, fryteczka? Wow! Chleb? Wiecej wiecej! A do tego – tak jak
nigdy nie rzucala sie na sery, to teraz – feta? Tak! Tak! Kawalek
jakiegos zoltego? Znika w paszczy raz dwa. I chce wiecej.
Niesamowite. Zrobilam krem brokulowy, i do karmy chlapnelam jej z
dwie lyzki na omaste – myslalam, hm, zobaczymy, jak ci takie
warzywka podejda... Rano dzis patrze – micha wylizana. Chlebka!
Oliwy! Resztek ryb z knajpy! Frytki! Warzywko! I do tego takie
duuuuze oczeta! Mniam! :)
A
potem spi otulona w kocyki i nieraz slysze w srodku nocy kwilenie,
gonitwy, sapanie, poszczekawianie.. Jakies intensywnosci sie snia,
sensacyjne sny na calego. A od rana – zaczyna sie lezakowanie na
tarasie. Slonce, panorama na miasteczko, odglosy zycia. Super film.
Piekny
ranek, juz mamy niemal 20 st. C, Corin oczywiscie juz sie tarasuje na
kocyku, ja po kawie musze sie ogarnac porannie. Do tego pranie
wyszlo, ale samo to sie juz nie powiesi.
Ta
niedziela, dzien dziesiaty – jest dniem zaplanowanego braku planu w
sensie pierwszy raz dzis mamy dzien bez zadan, jak bozia przykazala.
Obiad, spacer, popisac, net, maile, ale na luzie.
Na
wyzsze biegi wskoczymy od jutra, ale cala niedziela jeszcze do tego
czasu.
Spacer
byl 40 min po plazy. Troche lokalsow leniwie sie tez przechadza, inni
pracuja. Tak tak, niedziela niby dniem wolnym, ale tu korzysta sie z
pogody i jak w niedziele nie pada i nie wieje – no to wio! Remonty,
naprawy, wyburzanie i przebudowywanie.
Ale
jeszcze Agia Galini w niczym nie przypomina tej letniej, w pelnej
krasie, wyszykowanej dla turystow, ze sklepikami na kazdym rogu,
rej-banami za kilka euro i masa innego wesolego, cepeliowego
badziewia. Teraz Agia Galini wyglada jak starsza pani, ktorej
podwialo spodnice, a ona zapomniala rajstop anty-zylakowych. Az
glupio rozgladac sie po zaulkach, po kopkach nawianych lisci, po
smieciach poniesionych ostatnia ulewa; wszystko jest celowo
zaniedbane, off-season i miejscowi korzystaja tego na calego.
Bo
jak zacznie padac, to uliczki zamieniaja sie w rwace rzeki. Jak
wieje, zwlaszcza ten cieply wiatr z Afryki, ktory miejscowi nazywaja
scirocco, to z taka sila, jakby ktos z zewnatrz kopal w drzwi i okna,
chcac dostac sie do srodka. A jak zaswieci slonce, to grzeje do
szpiku kosci i wypala kolory wywieszonego prania.
Na
spacerze z Corin spotkalam Norwezke, ok. 55-letnia tancerke, ktora
studiowala taniec w Londynie i tam pracuje, prowadzac rozne kursy i
warsztaty a odpoczywa i zyje pelna piersia na Krecie. Ucielam z nia
kwadrans filozoficznej pogawedki na temat odwiecznych „miec czy
byc?“. Ona, zeby miec, musi popracowac od czasu do czasu w Anglii,
no bo tam porzadna kasa, ale by byc i cieszyc sie zyciem, no to tylko
na Krecie. Potem doszlysmy do tego, ze zeby to osiagnac, zeby
wiedziec, kiedy powiedziec STOP, kiedy odpuscic, kiedy (powiedzmy to
sobie patetycznie): podazyc za marzeniami, ze to wymaga wielkiej
pracy we wlasnej glowie, wysilku i dyscypliny. Ja nazwalam to dosc
obrazowo, ze strasznie ciezko jest puscic sie jednej galezi, zanim
nie zlapie sie jeszcze drugiej. Mam przyjaciolke, ktora mi kiedys
powiedziala, ze dla niej najwiekszym szczesciem i frajda bylaby
prosta praca w gastronomii na jakiejs greckiej wysepce i kieliszek
wina na plazy, po pracowitym dniu. Opowiedziala mi to wiele lat temu,
ale pamietam, jak ten uroczy obrazek utkwil mi w glowie. Ale to nie
bylo moje marzenie. Ja nie mialam w zaden sposob sprecyzowanych
takich pragnien. Zycie jest jednak przewrotne i chorobliwie
zaskakujace. Dzis to ja zasuwam w greckiej miescinie, pelna obaw i
nadziei na przyszlosc, a moja przyjaciola ma dzidzie, meza i
mieszkanie z wieloletnim kredytem na dalekiej polskiej polnocy.
Zobaczymy co dalej zycie przyniesie. Te zwroty i rozwoje akcji sa
nieprawdopodobne. Wielu rzeczy, ktore sie wydarzyly, po prostu nigdy
w zyciu bym nie wymyslila, na najwiekszej nawet bani.
Norwezka
powiedziala jeszcze, ze to nie kwestia szczescia, kto ma go wiecej w
zyciu, tylko tej pracy, tego wysilku i odwagi we wlasnej glowie.
Tak
se pogadalysmy chwile na promenadzie i kazda w swoja strone.
Poniewaz
Ingo ma teraz huk roboty z Bikestation, to ogar chaty i sprawy
kulinarne sila rzeczy pozostawil mnie. I tak niemal po roku przerwy
dorwalam sie znow do garow. Po roku – bo w Niemczech to Ingo
udzielal sie kulinarnie, a ja mu w tym skwapliwie nie zawadzalam. No
i nie wiem, czy nie przesadzilam teraz. Risotto-mniam. Zupa
jeden-rewelacja. Zupa dwa-wysmienita. A ten krem brokulowy, no,no.
Salatki, salaty i dressingi, sery takie, sery siakie. Ingo wcina i
mamrocze pod nosem, ze teraz to moglby tak codziennie (miec serwowane
posilki). Haha.
Labels:
grecja,
grecka kuchnia,
koty,
Kreta,
lokalsi,
morze,
pies,
plaza,
prawda,
przyjaciel,
ryby,
spacery,
turystyka,
zdrowe jedzenie
Niemcy- Wlochy-Grecja: podroz z psem promem Ancona-Patras i Pireus-Heraklion
Mamy
24h na zrobienie 1600km:
Bremen,
D – Ancona, IT
PONIEDZIALEK
start
13:00
Przez
cale Niemcy, via Monachium, kierunek Austria-Insbruck.
Jechalo
sie spokojnie i dobrze. Pogoda – poprawna, wszedzie szaro, plasko i
buro. Norma.
Przysypialam
co chwile i odplywalam, etap pakowania, planowania i „zamykania“
domu i wszelkich zwiazanych z tym spraw okazal sie wyczerpujacy.
Corin
zwinieta w precelek spala w swojej „norce“ na tylnim siedzeniu.
Wieczorem
zaczelo byc ciezko, po 23 00 zrorbilismy pierszy postoj drzemkowy.
GPS wciaz podawal kilka godzin zapasu.
Corin
zaliczylila siku w Austrii. I wjechalismy do Wloch. Autostrada
brennerska (?) czy tam po prostu Brenner. Alpy, winnice, szkoda, ze
nie widac panoramy, zapiera dech.
WTOREK
Noc
dluga i ciezka, jechalismy wciaz;
Ingo
kierowal, ja zabawialam rozmowa, ale po 03:00 znow kryzys, po drzemce
-zamiana, ja zaczelam kierowca kolejne 2 godziny.
Zaczely
sie mgly i mzawki, on musial pospac nieco, wiec ja cisnelam z
premedytacja za tirami ledwo 90km/h, ale byleby jechac do przodu i w
miare bezpiecznie. Corin – pierwsza kupa na wloskiej ziemi.
Poza
tym zupelna olewka i w aucie- jakby jej nie bylo.
Drzemka
i znow o 06 00 zamiana.
Po
08 00 na ostatnie 100km zaczal sie juz naprawde powazny kryzys.
Mi
sie wszystko przed oczami rozjezdzalo,
Ingo
stekal, wszystko bolalo, rano nadal byly mgly a kazdy 1km to jakby
10km w slimaczym tempie. Masakra. A do tego trzeba bylo sie naprawde
skupic i czytac znaki, bo zaczely sie przed Ancona rozne zjazdy i
exity. Prom pasazerski, prom na tiry, bilety, clo, odprawy.. Lepiej
nie pobladzic w tym portowym gaszczu.
W
koncu dojechalismy ok 09:45 do Checking-in area, gdzie kupuje sie
bilety. Ancona, przynajmniej z daleka, z wysokosci portu i promu
okazala sie naprawde ladnym miastem, owszem czesc przemyslowo-portowa
– wiadomo, jak wszedzie, ale schodzace z okolicznych wzgorz
kamienne domy, koscioly, cieple bezowo-brzoskwiniowe elewacje,
rozswietlone porannym jasnym sloncem - dodaly naprawde otuchy, nawet
takim zombiakom, jakimi bylismy juz na tym etapie podrozy.
Ten
italski poranek milo przywital sloncem i blekitnym niebem, tak innym
od tej polnocnej szarzyzny!! Jak zawolalam: Wow! Widze slonce,
pierwszy raz od miesiecy! To Ingo najpierw sie zasmial, a potem
stwierdzil, ze faktycznie, tak jakos to wyszlo z tym sloncem...
Kupilismy
bilety na auto, psa i nas. Pani ani o psa nie zapytala (bo
zostawilismy Corin w aucie), ani nie chciala zadnych dokumentow.
Powiedziala ino, ze po zaparakowaniu auta w promowym garazu, tak jak
zawsze jedziemy na gore winda i jak zawsze, zglaszamy sie w recepcji,
a oni juz nas zaprowadza do odpowiedniej kabiny (psiowej).
Czekalismy
na otwarcie garazy jeszcze z jakies pol godziny pod promem z grupa
innych podrozujacych.
Polazilam
z sucza tu i tam, chcialam dac jesc, pic, ale ona miala juz
wszystkiego dosc, stala wymordowana, ze zwieszonym lbem i tylko od
czasu do czasu spogladala na nas z tym spojrzeniem: Ale was powalilo,
co to za przyjemnosc, taka wycieczka? Wy nadal normalni? Ech, dajcie
mi spokoj!..
i
na te nute wskoczyla znow do auta. Myslalam, ze zjazd metalowymi
rampami do promowego garazu wystraszy ja, a przynajmniej
zainteresuje, ale skad – zwinela sie w precel i na nic nie chciala
patrzec, nadal czulam to wymowne, wiszace w powietrzu: Wariaci, ja
juz mam dosc wszystkiego!..
Jednak
okazala sie najmniej narzekajacym czlonkiem calej eskapady. W ciszy
i mileczeniu zniosla wszystko, bez najmniejszego problemu, nie
okazujac zniecierpliwienia. Cudo-pies, na jakis medal sobie
zasluzyla.
Zaparkowalismy,
wysiedlismy z podrecznymi bagazami i ruszylismy do windy. Z
garazowego poziomu G1 wjechalismy na 7 pietro do recepcji po karty
magnetyczne do kabiny.
Nadal
nikt nie zainteresowal sie psem!!! Poza kilkoma spojrzeniami
ciekawskich – nic! Zadnych dokumentow, zapytan, kontroli. Zero,
absolutna olewka. Chyba kocham ten grecki luz :P w tym momencie
przynajmniej.
Zaprowadzili,
kabina „na wylocie“, ostatnia w szeregu, na rufie, okienko, dobra
klima (lepsza niz poprzednio, moze dlatego, ze to „psia“kabina?)
nie wiem, niczym innym specjalnie sie nie rozni, oprocz tego, ze
wyjscie na poklad zaraz za rogiem i z poziomu 9-tego mamy tylko na
10-ty kilka stopni i tam sa kennele oraz kuweta (czyli tak szumnie
zwana „psia czesc pokladowa“)
Widok
super, kuwete tez obczailismy, aczolwiek troche Corin zabralo na
pierwsze siku, musiala sie wyluzowac w kabinie na swym kocyku,
kimnac na spokojnie, napic, pojesc (wreszcie!) i dopiero za trzecim
wypadem na 10-ty poklad siknela elegancko do kuwety.
W
kennelach jakies inne stwory byly, szczekaly i krecily sie
pozostawione same sobie i musze przyznac, ze nie rozumiem – bo
miedzy 20e za miejsce w nieogrzewanej izbie kennelowej, w halasie
silnikow, w klatce, a 50e za psa w kabinie – to tylko 30e roznicy,
a jakosc podrozowania drastycznie inna. Bez sensu tutaj ta
oszczednosc. Corin siedzi, tfu – wylegiwuje sie jak krolewna, z
nami, spokojna, w cieplym pokoju, w ciszy. Widzi, ze wszyskto gra i
my tez po tej 20-stogodzinnej samochodowej masakrze wylegiwujemy sie
na potege.
No
i ja mam komfort, bo nie zastanawiam sie, jak ona tam sama.. Te 50e
to dobrze wydane pieniadze.
Jak
tylko ulokowalismy sie w kabinie, poszlismy na drzemkowe piwko,
grecka mala Alfa na toast.
Stoliki
naszego baru na rufie byly juz wszystkie okupowane przez tirowcow.
Chlopaki po mistrzowskim zaladunku (moj mistrz nr 1 wjechal tylem na
prom – zestawem typu mega!!) raczyli sie sowicie whiskaczami i
jakimis rumami, flaszki na bacznosc staly na stolikach. Tirowcy
pytlowali jak przekupy, ale ze po grecku, wiec nic z ich podroznych
perypetii nie dalo sie zrozumiec, ale mieli malo czasu, bo po
poludniu do wczesnego wieczora trzeba sie najebac porzadnie, potem
najesc i spac, tak by rano byc juz w formie i na nogach.
My
po Alfie wrocilismy do kabiny i pierdalnelismy sie jak 500kg worki
ziemniakow na nasze swieze, czyste wygodne wyrka!... o jezuniu, co to
byla za rozkosz! Nic nie jedzie przed oczami, nic nie szumi, nic nie
blyska. Tylko czuc lekkie wibracje promowych silnikow, ktore milo
usypiaja. Wstalismy na wieczor. Tirowcow juz sporo ubylo. W barze
siedzieli juz nieliczni a zawartosc flaszek zdecydowanie wykazywala
tendencje spadkowa.
My
piwko i potem kolacja. Do wyboru sa 2 opcje na promie:
-restauracja
a la carte – menu z karty i kelnerzy i odpowiednie za to ceny,
albo za 2/3 ceny mniej jest:
-restauracja
samoobslugowa – przypominajaca te z Ikea. Bierzesz co widzisz, ze
chcesz i juz. Ta jest zdecydowania bardziej popularna. No i w tym
wypadku zupelnie nie ma koniecznosci szastania kasa.
Nazarlismy
sie jak baki i wrocilismy do kabiny. Corin potem jeszcze zaliczyla
wieczornego sika do kuwety i juz nie bylo na nic wiecej sil. Przed
22:00 greckiego czasu (czyli wg naszej 21:00) odplynelismy w jeszcze
dalsza dal, niz sam prom :)
Okienko
w kabinie to extra koszt. Jak bardzo warto szasnac wiecej kasy
przekonalismy sie na promie, plynac po raz pierwszy w marcu i chcac
nieco oszczedzic. Masakra! Mala dziupla, w ktorej tylko huczy i jedne
swiatlo -to to lampowe. Po jego wylaczeniu – absolutna ciemnosc.
Katastrofa klaustrofobiczna. Okno w kabinie, to poza ladnym widokiem,
jakis oddech, mimo, ze nie mozna go i tak otworzyc-nie szkodzi. W
nocy widac poswiate ksiezyca odbijajaca sie na powierzchni morza.
Absolutnie warto.
Normalnie
– to bralabym spiwor, karimate i najmniejszym kosztem walnela sie w
jakims zacisznym kacie promu. Tak jak wielu innych – jest czysto,
wszystko w ladnych, nowych wykladzinach. Nie, ze wykup fotela, bo to
jak w aucie, kabina wewnetrzna nie jest warta swej ceny w porownaniu
z ta zewn., z oknem..
Ale
tak to mozna koczowac na pokladzie, jesli nie ma sie za soba
przebytych1600km do Ancony, czy ponad 200km do Aten (albo z powrotem
z Krety – wizji przejechania tych km PRZED soba) nie, nie , wtedy
tylko kabina i juz!
Ceny
promowe poza tym sa slone, niczym morska woda, po ktorej sie plynie.
Oj tak.
Kilka
ciekawostek:
- Male piwo 3,9 – 4,5e (czyli od 16zl wzwyz)
- Bagietka-zwykla kanapka ok 4-4,5e (czyli od 16zl wzwyz)
Za
dwa dania w samoobslugowej restauracji:
- Kotleciki z pyrami (ingo)
- Losos z ryzem (ja)
- 1 porcja tzatziki
zaplacilismy
ponad 25e (czyli 100zl!) i to bez zadnego picia.
No
a Corin w kabinie z nami to 50e, czyli 200zl
Calosc
biletowa: ja, ingo, kabina z oknem, pies, auto: wyszlo 479e
dokladnie, czyli prawie 2000 zl.
Impreza
naprawde droga, jesli dodac jeszcze 38e za wloskie autostrady, 8e za
austriacka, i dwa tankowania na full. Ale w tym przypadku, podrozy z
autem, z psem i dobytkiem, nie ma innej drogi; samolotowa
przeprowadzka, jesli w ogole wchodzi w gre, to za extra bagaze (no i
bez samochodu, wiadomo) nie wyszloby wiele taniej. E tam, te lozka
takie wygodne. I czysta lazienka z bieluskimi recznikami :) czas tez
na rozkosze:)
SRODA
piekny
wschod slonca. Wyspalismy sie ze hej a jak tylko otowrzylam oczy i
podnioslam glowe z poduchy, to widzialam to cudne greckie wybrzeze
wyzlocone poludniowym sloncem. Ja to nazywam „brokulowa
roslinnosc“, bo lagodne wzgorza porosniete jakimis skarlalymi
drzewkami wygladaja jak powiekszone po stokroc brokuly. I
gdzieniegdzie przeswitujace nagie, wapienne chyba, skaly – w
porannym sloncu rozowe, potem zlocisto-biale. Kawka na pokladzie,
Corin zaliczyla kuwete. Wszyscy zaliczylismy piekne widoki i rzeski
wiatr. Jest styczen, ale w powietrzu jakies 10-12 st.. i jasno! Jaka
to diametralna roznica. Od razu inaczej sie czlowiekowi bateryjki
laduja, mozna mowic, co sie chce!!!
Nadal
jednak nie ogarniamy, ze teraz ta podroz to na dluzszy czas, nie
miesiac i nie dwa, ze to droga do „nowego domu“ , nowej pracy, ze
czeka mieszkanko, ze czeka sklepo-warsztat rowerowy.
Ze
za 2 miesiace nie wracamy z calym majdanem nazad na polnoc. I to jest
przedziwne.
Jakkolwiek
wszelkie stresy powoli przechodza i spadaja jak okowy jakies
balastowe. Wczoraj wazylam 600kg , dzis juz tylko 300kg i jest coraz
lzej.
Etap
pierwszy: pakowanie
pakowanie
domu, pakowanie sie w podroz, pakowanie dobytku na transport i
pakowanie naszego auta – na podrecznie – phuuuuu ciezko, jezu
jakie to bylo meczace! Gdzie co rozlozyc, rozlokowac, jak podzielic,
co musimy miec ze soba w 1 tygodniu, od razu (a musi byc tego
minimum) a co moze z transportem dojechac pozniej. No i czego mozna
sie tez definitywnie pozbyc.
To
ta inna strona przeprowadzki (na Krete to moja siodma, bo zaczelo sie
jak mialam 19 lat.
Jak
sie czlowiek pakuje i pakuje i sprzata, to zawsze znajdzie rzeczy,
ktorych mu sie nie chce w obliczu wysilku przeprowadzkowego pakowac,
transportowac i po prostu mozna im rzec definitywnie: zegnajcie.
W
kombi oprocz nas i psa i naszych podrecznych bagazy: ciuchow i
kosmetykow, sa zapakowane dwa rowery, komplet poscielowy, narzedzia,
komputery, drukarka i podreczne, prywatne dokumenty. Tak wiec
podrozujemy z calym kramem - warsztatem remontowo-rowerowym (sa
nawet zakupione farby do odmalowania biura i chaty!) sypialnia,
rowerami i przenosnym biurem.
Przejscie
w etap drugi: podroz
latwe
nie bylo, konca pakowania nie bylo widac i ciagly wydawalo mi sie ze
cos jeszcze trzeba dopakowac, domknac, zamknac, wysprzatac..
Ale
koncu – ostatni trzask drzwiczek passata – i jazda!!
Przedwczoraj
jeszcze mglisty bury poranek w Bremie, wczoraj dogorywanie za kolkiem
kierownicy ostatkiem sil, a dzis slonce w kajucie i laba na wygodnych
wyrkach! Zycie potrafi byc piekne.
Ale
nic za darmo.
Juz
10:30, za 4 godziny mamy ladowanie w Patras.
Poki
co wylegiwuje sie, piszac to sprawozdanie, w lozku. Za oknem linia
brzegowa Grecji. Morze, odlegle wzgorza i niebo, kilka odcieni
blekitu podane na tacy :)
Corin
drzemie wyciagnieta na swoim poslaniu (nota bene rowniez blekitnym!)
Wszystko
jest, jak byc powinno. Moze niektore procesy pomiedzy sa bardziej
bolesne, jak to „zamykanie“ domu, czy koncowka podrozy autem, ale
generalnie, w jakis niepojety sposob, w tyle glowy wciaz pali sie
lampka z zielona strzalka „right direction“. Wszystko sprzyja,
trasa, Corin, auto – nic przed nami nie pietrzy jakichs extra
trudnosci. Jak Coelho napisal w Alchemiku (a potem sie juz
tylko ckliwie powtarzal) brzmialo mniej wiecej: jesli ruszasz w
trase, to caly wszechswiat bedzie ci sprzyjac. I nie moge sie pozbyc
wrazenia, ze wszechswiat generalnie sprzyja tym bardziej „ruchliwym“.
Olga Tokarczuk napisala zbior Bieguni, wywodzac tytul od
jakiegos odlamu prawoslawia, niemal sekty, ktorej czlonkowie
wierzyli, ze Boga mozna tylko spotkac na drodze, w drodze, w procesie
podrozy. I zeby byc blisko boga, nalezy pozostawac w wiecznej
wedrowce, ruchu, pielgrzymce. Zreszta na kazdym filmie
katastroficznym jest pokazane, ze ci co zostaja, to zaraz gina, a ci
co uciekaja – albo udaje im sie przezyc, albo przynajmniej gina
nieco pozniej.
Nie
moge sie pozbyc tego wrazenia, ze wszechwiat sprzyja ruchliwym i w
naszej obecnej sytuacji, nie chce za nic zaczac myslec inaczej, wole
powtarzac jak mantre, zaklinajaca rzeczywistosc, ze tak, tak,
wszystko gra i bedzie dobrze.
No
dobra, czas na prysznic, czemu nie, kolejny dopiero wieczorem na
nastepnym promie. Ilosc przyjemnosci ograniczona, wiec chociaz
rytualem goracych ablucji, balsamowania i upiekszania sie moge sobie
doprawic humor.
Przed
Patras postanowilismy sie najesc na promie.
Primo
– restauracja samoobslugowa byla otwarta.
Secundo
– nie jest az tak droga
Terto
– jak sie juz przekonalismy na greckich ziemiach trudno o dobry
posilek w dobrej cenie W TRASIE – to nie kraj tranzytowy, kawa po
3-4 euro a jakies przyzwoite zajazdy, fast foody przy stacjach
benzynowych itd, to moze w najlepszym wypadku co 50-100km.
MacDonaldsow i Burger Kingow nie ma. A poza sezonem turystycznym, to
wolelismy nie liczyc na przydrozne kantyny i bardzo dobrze, jak sie
okazalo.
Co
prawda tym razem
losos+ryz
(Ingo)
dorada+frytki
(ja)
i
dwie male, malutnie mineralki wyszlo 30e, czyli 120zl
ale
lepsze to, niz glodowanie caly dzien, albo zjedzenie jakiegos
dziwactwa w trasie. Sraczka raczej niemile widziana. Na to nas bez
kitu nie stac :)
Corin w kuwecie, no szczyt szczescia to to nie jest :)) |
Po
zarciu odpoczynek, kuweta z Corin, dala rade siku do kuwety i kupe
posadzic na zakrecie, gdy kolowalam z nia po pokladzie. Widac, jednak
ciezko sie skupic na fizjologii, gdy tyle ciekawych rzeczy naokolo.
Zaczeli
wyrzucac nas z kabin calkiem kulturalnie, ale az niemal godzine przed
przybiciem do brzegu. Prom lagodnie kulal sie po luku, by rufa
zaparkowac w doku. Ingo zabral bagaze, by wczesniej dopasc windy i
auta, ja krecilam sie z Corin po gornym, 10-tym pokladzie, gdzie
kennele, kuweta, cisza i ladne widoki. Gdy dobilismy do brzegu,
dopytalam jakiegos przemykajacego czlonka zalogi, czy juz moze garaze
otwarte. Inaczej nie bylo sensu pchac sie na dol do kolejki.
-Tak,
tak, teraz wlasnie otwarte.-odparl Grek
Zjechalysmy
z Corin i co? Okazalo sie, ze wiekszosc aut juz prysla! Myslalam, ze
jakims cudem przegapilam komunikat, mysle – Ingo musial wyjechac,
bede z psem gonic po rampach i garazowych pietrach.. ale nie, okazalo
sie, ze bylo tak niewiele samochodow, ze ruszylo dopiero przed
chwila, a on zdazyl przeparkowac, zeby odblokowac innych i
przepakowac bagaze. Uff. Wskoczylysmy do auta i dalej w droge!
Patras,
z ktorego portu wlasnie wyjezdzalismy okazal sie naprawde typowo
portowo-przemyslowym miejskim koszmarkiem. Przy ktorym wloska Ancona
(nasza stacja wsiadajaca) byla zacisznym, urokliwym portkiem,
porcikiem.. Tu typowo grecki syf i mogila. Na szczescie szybko
pojawily sie tablice na Ateny i obralismy wlasciwy kierunek
autostradowy.
Mhhm
greckie szybkopasmowki, nie ogarniasz. Ograniczenia do np.do 60km/h
przy jakichs robotach drogowych, Ingo dzielnie zwalnia, jak ucza w
Niemczech, i tylko blokuje rozpedzonych Grekow, wyprzedzajacych nas
przy byle okazji ze 100 czy 120km/h na liczniku.
Jak
tablice, ze 80km/h – to sie nie schodzi ponizej setki w zadnym
wypadku, tiry wyprzedzane przes pasazerskie autobusy? Ba, normalka.
Nagle zwalnianie na awaryjnych, przy ciaglej, na pobocze? Matka
natura nie ma litosci, trzeba na siku. Luz, blues :)
Temperatura
11 st.C, blekitne, jasne niebo zasloniete tylko cienkimi, pierzastymi
chmurkami. Wokol piekne gory, pagory, wzgorza i osniezone szczyty.
Zima? Eee, nie czuc. Zielono, wszystkie cyprysy, oliwki, tamaryszki i
inne srodziemnorskie drzewa i krzewy w pelnym zazielenieniu.
220km
z Patras do Pireusu pokonalismy przez te przebudowy i autostradowe
spowolnienia w prawie 3 godz., wszystko bylo ok i prosto do momentu
dobijania do Pireusu! Kiedy w zeszlym roku jechalismy z „gory“,
droga ladowa od polnocy, wjazd byl znakomicie oznakowany i wjezdzajac
do Pireusu, niemal od razu wjezdzalo sie do odpowiednich portowych
gate'ow. Tym razem, z drugiej strony, od nabrzeza i kierunku z
Patras, od wschodu, dramat, tylko greckie wygibasy na tablicach
drogowych, ktore ogarniam raz lepiej, raz gorzej. Czasem zdaze
odczytac, a czasem na zmiane pasa ruchu juz za pozno. I tak bylo
teraz kilka razy. 20 min pokolowalismy po osyfialym Pireusie, zanim
trafilismy do naszej strefy, budki Anek Superfast Ferries, gdzie
kupilismy bilety.
A
Pireus, ten widziany z drogi robi naprawde koszmarne wrazenie. Budy,
budki, hangary i magazyny, jedne czynne, inne w roznym stopniu
rozkladu i zapomnienia. Czesc wielkoportowo-przemyslowa – buhhhaaa!
Masakra, szok. Takiego nagromadzenia tankowcow, stali, dzwigow,
jakichs babilonskich konstrukcji, kontenerow i dziwnych uliczek nie
widzialam w zyciu. Stocznia Gdanska, gdzie mialam studenckie praktyki
i widzialam wodowanie statku, to przy portowym Pireus po prostu
sliczny domek dla lalek Barbie!!
W
koncu dobilismy, kupilismy bilety.
Tym
razem, w jakis niewytlumaczalny sposob, za psa nie placi sie nic.
Czy
w kennelu, czy kabinie, pies na Krete gratis plynie!
Hehehe!
Zatem
za nas oboje, auto i kabine z oknem (nie inaczej, jak pisalam,
zadnych wiecej ciemnicowych norek) poszlo 263e.
Kabina
na 8-mym pokladzie, rowniez w rogu, na wylocie (no bo pies), ludzi
malo jakos bardzo i zajebiste greckie czerwone wytrawne winko.
Saczymy, kazdy ze swego kieliszka. Na poprzednim promie, musze
przyznac, ze te nasze dwa kieliszki zakombinowalam po polsku, prosto
do torby, owiniete w gacie. Mam slabosc do fajnego szkla, a kradzione
to szybko sie nie tlucze. W jednej knajpie w Poznaniu specjalnie
zamawialam bialego ruska, zeby mi podali go w uroczym, okraglutkim
pucharku od Chivasa, mam go do dzisiaj, przezy kilka przeprowadzek.
Potlukly
sie nam wszystkie kieliszki wczesniej, a te takie akuratne,
masywniejsze, poreczne. No, sliczne. Na nowe lokum. Wiec teraz
powiedzialam Ingo, ze mozemy pomyslec nad zwiekszeniem kolekcji. On
poczul, ze to przesada. Ale zaakceptowal fakt, ze musimy buchnac
recznik. Powiedzialam, ze przed wyjazdem z Bremen moj ulubiony
niestesty nie wysechl, a pakowanie wilgotnego w podroz to bleeeee.
Wiec teraz mamy jedna szmate w plecy i trzeba jakos ten brak
skolowac. Przy kwotach, ktore bulimy za prom, przykro mi bardzo,
wyrzuty sumienia gina niemoralnie w morskich odmetach.
Jest
juz po 20:00, bylam z Corin w kuwecie na 10-tym pokladzie, ale sie
dziewczynka nie mogla skupic i namyslec. No to nie. Wrocilam po Ingo,
bo jestesmy glodni jak niewiadomo co. Ostatni posilek o 12:00.
Zrobilismy rundke i wszystko niestety teraz zamkniete. Otwarte bylo
wczesniej. I bedzie pozniej, tuz przed startem o 21:00 (mam
nadzieje!) lub w czasie startowania o 21:00 (nie wiem jak przezyzjemy
na glodniaka jeszcze ponad godzine).
Corin
uwalila sie na kocyku swym i odsapuje. Nie chce sie siku, to nie,
bylo ostatnie w trasie z 5 godz. Temu. Kupa przed poludniem, ciezko
wstrzymywana, to tez juz teraz raczej bedzie opornie.
A
pobudka bedzie o 05:00, spakowanie, ubranie, siku na szybko (albo
tylko jego proba) i ladowanie w Heraklionie o 06:00.
Czekamy do dobicie do portu Heraklion, 06:00 rano |
Nie,
to nie sa wakacje. Nadal nie kumam. Ingo tez nie. Ladujemy na Krecie,
tam teraz nasza chatka bedzie. Tylko jeszcze od niej musmy skolowac
klucze.
Uff..
dobilismy do knajpy. Tym razem wzielam jakis osmiorniczkowy gulasz..
mhhhm..niespecjalnie. Ingo jakis miesny gulasz i makaron. Z winkiem
razem: 28e. Tez niespecjalnie te ceny. Jakos nieadekwatnie.
Po
zarciu, co by nie bylo, jak dwa baki sie opchalismy i to
najwazniejsze, Ingo zabral sie za swa lekture, a ja za Corin.
Dziewcze sie uparlo, ze siku wcale nie trzeba i prawie pol godziny
wysadzana, krazenia kolo kuwety, psii-pssssiiipiania zdalo sie na
nic. Trudno i darmo, wracamy do zacisznej kabiny, gdzie cieplo, nie
wieje i ja mam swe wyrko, ona swoje poslanie.
Po przyjezdzie pierwszy spacerros:
Saturday, January 19, 2013
Kreta, Agia Galini, styczen. Witamy bujnoscia zywiolow!!
Najcierpliwszy pies swiata stara sie ogarnac co zesmy nawyczyniali i dlaczego?!? Styczen? Palmy? Plaze? Gory? Yyy?
Siodma trzydziesci rano. To sie nazywa: zatopione w zieleni
Kwiatki na pewno nie przebisniegi, jak juz jakies januarki, przebikonczynki, miedzyoliwianki....
Monday, January 14, 2013
Kreta!!!
Tyle sie dzialo!
Swieta w PL,
Sylwek w De,
a teraz....
przeprowadzka i nowe zycie na Krecie :)
nie nadazam, nie ma neta na pod oredziu
a foty i fakty dnia gonia sensacja za sensacja, news newsa pogania:0
potrzeba czasu
jest git!
Swieta w PL,
Sylwek w De,
a teraz....
przeprowadzka i nowe zycie na Krecie :)
nie nadazam, nie ma neta na pod oredziu
a foty i fakty dnia gonia sensacja za sensacja, news newsa pogania:0
potrzeba czasu
jest git!
Thursday, January 3, 2013
zmiany, zmiany... znow! :)
Przelom 2011/2012 to byly zmiany i przeprowadzki, z Polski do Niemiec.. minal rok i co? Znow sie przywitalismy w kartonach. Znow zmiany :)
Wietrzna, zielona i deszczowa Bremo, powoli mowimy sobie do widzenia. Brema jakby sobie zdawala z tego sprawe, zaciaga mzawka i roztacza dookola melancholie.
Tyle sie ostatnio wydarzylo.. Tempo swiatecznej wizyty przyprawilo mnie o zawrot glowy, sporo nowych fotek, kolejne odslony odczuc "wizytowania" kraju, kolejne spostrzezenia. Pozytywne zaskoczenia, troche niespelnionych spotkan i obietnic. Trudno, trudno zawsze ze wszystkimi sie zgrac. Szkoda. Owszem, mamy internet, jednak mimo wszystko kilometry weryfikuja znajomosci i filtruja z niezwykla bezwzglednoscia najmniejsze odstepstwo od wysilkowego dogrywania spotkan.
Teraz bedzie jeszcze intensywniej. Na liczniku dojda kolejne kilometry, nawet oddali nas od siebie niewielka, ale jednak zawsze jakas, roznica czasu. Co dobre jednak - wyczytalam w podgladnietym Zwierciadle, moje dwa ciezkie lata, ktorym przewodzil Saturn wlasnie sie skonczyly. Poznalam smaki trudnych decyzji. Jak to jest wywrocic sobie zycie nogami do gory a twarza prosto w bloto. I jak sie z tego pozbierac. I jak depresyjne momenty potrafia zatruc zycie.
Wyplywam na jasne, spokojne i cieple wody. Literally! :) czas zakasac rekawy i zbierac zniwa!
Rok 2011 to byl czas reorganizowania sie na nowo, w wersji solo. Wazne, intensywne i trudne doswiadczenie. Ja, mnie, sama, sobie. I podroze. Dalekie, ale zawsze tymczasowe.
Rok 2012 zdefiniowany byl samymi wywrotowymi decyzjami: przeprowadzka, facet, praca.... Jednym elementom mego zycia trzeba bylo podziekowac, inne przywitac jak sie da najserdeczniej.
Niemcy, Grecja: tu 2 miechy, tam 2, tu 4 miechy i tam znow ponad 2 i finiszujemy tu. Znow podroze, nie tak dalekie, ale dlugo-falowe, takie ktore wykaszaja korzenie. Nie sa odskocznia, tylko balansowaniem, w ciaglym zawieszeniu pomiedzy kontynentalna Polnoca, a goraca wyspa Poludnia.
Decyzje sie podjely, nowe wyzwania poszly w ruch. Podwaliny - ulozone, wytaczamy sie na.. prosta?.. To sie okaze. Rok 2013 bedzie jeszcze bardziej zakrecony. Tak strasznie sie ciesze, ze juz sie zaczal!
Wednesday, January 2, 2013
postanowienie na 2013
hmm - zeby zrealizowac marzenia - trzeba zaczac od siebie,
trzeba siebie stuningowac, popracowac nad soba, wziac sie w garsc itd.
wiec powiedzmy tak - nie robie sobie cisnienia na to, czy na tamto,
na auto, kase, markowe buty, czy wymarzony komplet walizek,
tylko - na siebie - tak, bym byla z siebie dumna i zadowolona
zebym byla swoja ulubiona osoba,
zadbana duchowo i fizycznie, "dopieszczona" ,
a reszta - ta dla mnie dobra - sama przyjdzie.
Kazdemu tego zycze.
Subscribe to:
Posts (Atom)