Bremen,
D – Ancona, IT
PONIEDZIALEK
start
13:00
Przez
cale Niemcy, via Monachium, kierunek Austria-Insbruck.
Jechalo
sie spokojnie i dobrze. Pogoda – poprawna, wszedzie szaro, plasko i
buro. Norma.
Przysypialam
co chwile i odplywalam, etap pakowania, planowania i „zamykania“
domu i wszelkich zwiazanych z tym spraw okazal sie wyczerpujacy.
Corin
zwinieta w precelek spala w swojej „norce“ na tylnim siedzeniu.
Wieczorem
zaczelo byc ciezko, po 23 00 zrorbilismy pierszy postoj drzemkowy.
GPS wciaz podawal kilka godzin zapasu.
Corin
zaliczylila siku w Austrii. I wjechalismy do Wloch. Autostrada
brennerska (?) czy tam po prostu Brenner. Alpy, winnice, szkoda, ze
nie widac panoramy, zapiera dech.
WTOREK
Noc
dluga i ciezka, jechalismy wciaz;
Ingo
kierowal, ja zabawialam rozmowa, ale po 03:00 znow kryzys, po drzemce
-zamiana, ja zaczelam kierowca kolejne 2 godziny.
Zaczely
sie mgly i mzawki, on musial pospac nieco, wiec ja cisnelam z
premedytacja za tirami ledwo 90km/h, ale byleby jechac do przodu i w
miare bezpiecznie. Corin – pierwsza kupa na wloskiej ziemi.
Poza
tym zupelna olewka i w aucie- jakby jej nie bylo.
Drzemka
i znow o 06 00 zamiana.
Po
08 00 na ostatnie 100km zaczal sie juz naprawde powazny kryzys.
Mi
sie wszystko przed oczami rozjezdzalo,
Ingo
stekal, wszystko bolalo, rano nadal byly mgly a kazdy 1km to jakby
10km w slimaczym tempie. Masakra. A do tego trzeba bylo sie naprawde
skupic i czytac znaki, bo zaczely sie przed Ancona rozne zjazdy i
exity. Prom pasazerski, prom na tiry, bilety, clo, odprawy.. Lepiej
nie pobladzic w tym portowym gaszczu.
W
koncu dojechalismy ok 09:45 do Checking-in area, gdzie kupuje sie
bilety. Ancona, przynajmniej z daleka, z wysokosci portu i promu
okazala sie naprawde ladnym miastem, owszem czesc przemyslowo-portowa
– wiadomo, jak wszedzie, ale schodzace z okolicznych wzgorz
kamienne domy, koscioly, cieple bezowo-brzoskwiniowe elewacje,
rozswietlone porannym jasnym sloncem - dodaly naprawde otuchy, nawet
takim zombiakom, jakimi bylismy juz na tym etapie podrozy.
Ten
italski poranek milo przywital sloncem i blekitnym niebem, tak innym
od tej polnocnej szarzyzny!! Jak zawolalam: Wow! Widze slonce,
pierwszy raz od miesiecy! To Ingo najpierw sie zasmial, a potem
stwierdzil, ze faktycznie, tak jakos to wyszlo z tym sloncem...
Kupilismy
bilety na auto, psa i nas. Pani ani o psa nie zapytala (bo
zostawilismy Corin w aucie), ani nie chciala zadnych dokumentow.
Powiedziala ino, ze po zaparakowaniu auta w promowym garazu, tak jak
zawsze jedziemy na gore winda i jak zawsze, zglaszamy sie w recepcji,
a oni juz nas zaprowadza do odpowiedniej kabiny (psiowej).
Czekalismy
na otwarcie garazy jeszcze z jakies pol godziny pod promem z grupa
innych podrozujacych.
Polazilam
z sucza tu i tam, chcialam dac jesc, pic, ale ona miala juz
wszystkiego dosc, stala wymordowana, ze zwieszonym lbem i tylko od
czasu do czasu spogladala na nas z tym spojrzeniem: Ale was powalilo,
co to za przyjemnosc, taka wycieczka? Wy nadal normalni? Ech, dajcie
mi spokoj!..
i
na te nute wskoczyla znow do auta. Myslalam, ze zjazd metalowymi
rampami do promowego garazu wystraszy ja, a przynajmniej
zainteresuje, ale skad – zwinela sie w precel i na nic nie chciala
patrzec, nadal czulam to wymowne, wiszace w powietrzu: Wariaci, ja
juz mam dosc wszystkiego!..
Jednak
okazala sie najmniej narzekajacym czlonkiem calej eskapady. W ciszy
i mileczeniu zniosla wszystko, bez najmniejszego problemu, nie
okazujac zniecierpliwienia. Cudo-pies, na jakis medal sobie
zasluzyla.
Zaparkowalismy,
wysiedlismy z podrecznymi bagazami i ruszylismy do windy. Z
garazowego poziomu G1 wjechalismy na 7 pietro do recepcji po karty
magnetyczne do kabiny.
Nadal
nikt nie zainteresowal sie psem!!! Poza kilkoma spojrzeniami
ciekawskich – nic! Zadnych dokumentow, zapytan, kontroli. Zero,
absolutna olewka. Chyba kocham ten grecki luz :P w tym momencie
przynajmniej.
Zaprowadzili,
kabina „na wylocie“, ostatnia w szeregu, na rufie, okienko, dobra
klima (lepsza niz poprzednio, moze dlatego, ze to „psia“kabina?)
nie wiem, niczym innym specjalnie sie nie rozni, oprocz tego, ze
wyjscie na poklad zaraz za rogiem i z poziomu 9-tego mamy tylko na
10-ty kilka stopni i tam sa kennele oraz kuweta (czyli tak szumnie
zwana „psia czesc pokladowa“)
Widok
super, kuwete tez obczailismy, aczolwiek troche Corin zabralo na
pierwsze siku, musiala sie wyluzowac w kabinie na swym kocyku,
kimnac na spokojnie, napic, pojesc (wreszcie!) i dopiero za trzecim
wypadem na 10-ty poklad siknela elegancko do kuwety.
W
kennelach jakies inne stwory byly, szczekaly i krecily sie
pozostawione same sobie i musze przyznac, ze nie rozumiem – bo
miedzy 20e za miejsce w nieogrzewanej izbie kennelowej, w halasie
silnikow, w klatce, a 50e za psa w kabinie – to tylko 30e roznicy,
a jakosc podrozowania drastycznie inna. Bez sensu tutaj ta
oszczednosc. Corin siedzi, tfu – wylegiwuje sie jak krolewna, z
nami, spokojna, w cieplym pokoju, w ciszy. Widzi, ze wszyskto gra i
my tez po tej 20-stogodzinnej samochodowej masakrze wylegiwujemy sie
na potege.
No
i ja mam komfort, bo nie zastanawiam sie, jak ona tam sama.. Te 50e
to dobrze wydane pieniadze.
Jak
tylko ulokowalismy sie w kabinie, poszlismy na drzemkowe piwko,
grecka mala Alfa na toast.
Stoliki
naszego baru na rufie byly juz wszystkie okupowane przez tirowcow.
Chlopaki po mistrzowskim zaladunku (moj mistrz nr 1 wjechal tylem na
prom – zestawem typu mega!!) raczyli sie sowicie whiskaczami i
jakimis rumami, flaszki na bacznosc staly na stolikach. Tirowcy
pytlowali jak przekupy, ale ze po grecku, wiec nic z ich podroznych
perypetii nie dalo sie zrozumiec, ale mieli malo czasu, bo po
poludniu do wczesnego wieczora trzeba sie najebac porzadnie, potem
najesc i spac, tak by rano byc juz w formie i na nogach.
My
po Alfie wrocilismy do kabiny i pierdalnelismy sie jak 500kg worki
ziemniakow na nasze swieze, czyste wygodne wyrka!... o jezuniu, co to
byla za rozkosz! Nic nie jedzie przed oczami, nic nie szumi, nic nie
blyska. Tylko czuc lekkie wibracje promowych silnikow, ktore milo
usypiaja. Wstalismy na wieczor. Tirowcow juz sporo ubylo. W barze
siedzieli juz nieliczni a zawartosc flaszek zdecydowanie wykazywala
tendencje spadkowa.
My
piwko i potem kolacja. Do wyboru sa 2 opcje na promie:
-restauracja
a la carte – menu z karty i kelnerzy i odpowiednie za to ceny,
albo za 2/3 ceny mniej jest:
-restauracja
samoobslugowa – przypominajaca te z Ikea. Bierzesz co widzisz, ze
chcesz i juz. Ta jest zdecydowania bardziej popularna. No i w tym
wypadku zupelnie nie ma koniecznosci szastania kasa.
Nazarlismy
sie jak baki i wrocilismy do kabiny. Corin potem jeszcze zaliczyla
wieczornego sika do kuwety i juz nie bylo na nic wiecej sil. Przed
22:00 greckiego czasu (czyli wg naszej 21:00) odplynelismy w jeszcze
dalsza dal, niz sam prom :)
Okienko
w kabinie to extra koszt. Jak bardzo warto szasnac wiecej kasy
przekonalismy sie na promie, plynac po raz pierwszy w marcu i chcac
nieco oszczedzic. Masakra! Mala dziupla, w ktorej tylko huczy i jedne
swiatlo -to to lampowe. Po jego wylaczeniu – absolutna ciemnosc.
Katastrofa klaustrofobiczna. Okno w kabinie, to poza ladnym widokiem,
jakis oddech, mimo, ze nie mozna go i tak otworzyc-nie szkodzi. W
nocy widac poswiate ksiezyca odbijajaca sie na powierzchni morza.
Absolutnie warto.
Normalnie
– to bralabym spiwor, karimate i najmniejszym kosztem walnela sie w
jakims zacisznym kacie promu. Tak jak wielu innych – jest czysto,
wszystko w ladnych, nowych wykladzinach. Nie, ze wykup fotela, bo to
jak w aucie, kabina wewnetrzna nie jest warta swej ceny w porownaniu
z ta zewn., z oknem..
Ale
tak to mozna koczowac na pokladzie, jesli nie ma sie za soba
przebytych1600km do Ancony, czy ponad 200km do Aten (albo z powrotem
z Krety – wizji przejechania tych km PRZED soba) nie, nie , wtedy
tylko kabina i juz!
Ceny
promowe poza tym sa slone, niczym morska woda, po ktorej sie plynie.
Oj tak.
Kilka
ciekawostek:
- Male piwo 3,9 – 4,5e (czyli od 16zl wzwyz)
- Bagietka-zwykla kanapka ok 4-4,5e (czyli od 16zl wzwyz)
Za
dwa dania w samoobslugowej restauracji:
- Kotleciki z pyrami (ingo)
- Losos z ryzem (ja)
- 1 porcja tzatziki
zaplacilismy
ponad 25e (czyli 100zl!) i to bez zadnego picia.
No
a Corin w kabinie z nami to 50e, czyli 200zl
Calosc
biletowa: ja, ingo, kabina z oknem, pies, auto: wyszlo 479e
dokladnie, czyli prawie 2000 zl.
Impreza
naprawde droga, jesli dodac jeszcze 38e za wloskie autostrady, 8e za
austriacka, i dwa tankowania na full. Ale w tym przypadku, podrozy z
autem, z psem i dobytkiem, nie ma innej drogi; samolotowa
przeprowadzka, jesli w ogole wchodzi w gre, to za extra bagaze (no i
bez samochodu, wiadomo) nie wyszloby wiele taniej. E tam, te lozka
takie wygodne. I czysta lazienka z bieluskimi recznikami :) czas tez
na rozkosze:)
SRODA
piekny
wschod slonca. Wyspalismy sie ze hej a jak tylko otowrzylam oczy i
podnioslam glowe z poduchy, to widzialam to cudne greckie wybrzeze
wyzlocone poludniowym sloncem. Ja to nazywam „brokulowa
roslinnosc“, bo lagodne wzgorza porosniete jakimis skarlalymi
drzewkami wygladaja jak powiekszone po stokroc brokuly. I
gdzieniegdzie przeswitujace nagie, wapienne chyba, skaly – w
porannym sloncu rozowe, potem zlocisto-biale. Kawka na pokladzie,
Corin zaliczyla kuwete. Wszyscy zaliczylismy piekne widoki i rzeski
wiatr. Jest styczen, ale w powietrzu jakies 10-12 st.. i jasno! Jaka
to diametralna roznica. Od razu inaczej sie czlowiekowi bateryjki
laduja, mozna mowic, co sie chce!!!
Nadal
jednak nie ogarniamy, ze teraz ta podroz to na dluzszy czas, nie
miesiac i nie dwa, ze to droga do „nowego domu“ , nowej pracy, ze
czeka mieszkanko, ze czeka sklepo-warsztat rowerowy.
Ze
za 2 miesiace nie wracamy z calym majdanem nazad na polnoc. I to jest
przedziwne.
Jakkolwiek
wszelkie stresy powoli przechodza i spadaja jak okowy jakies
balastowe. Wczoraj wazylam 600kg , dzis juz tylko 300kg i jest coraz
lzej.
Etap
pierwszy: pakowanie
pakowanie
domu, pakowanie sie w podroz, pakowanie dobytku na transport i
pakowanie naszego auta – na podrecznie – phuuuuu ciezko, jezu
jakie to bylo meczace! Gdzie co rozlozyc, rozlokowac, jak podzielic,
co musimy miec ze soba w 1 tygodniu, od razu (a musi byc tego
minimum) a co moze z transportem dojechac pozniej. No i czego mozna
sie tez definitywnie pozbyc.
To
ta inna strona przeprowadzki (na Krete to moja siodma, bo zaczelo sie
jak mialam 19 lat.
Jak
sie czlowiek pakuje i pakuje i sprzata, to zawsze znajdzie rzeczy,
ktorych mu sie nie chce w obliczu wysilku przeprowadzkowego pakowac,
transportowac i po prostu mozna im rzec definitywnie: zegnajcie.
W
kombi oprocz nas i psa i naszych podrecznych bagazy: ciuchow i
kosmetykow, sa zapakowane dwa rowery, komplet poscielowy, narzedzia,
komputery, drukarka i podreczne, prywatne dokumenty. Tak wiec
podrozujemy z calym kramem - warsztatem remontowo-rowerowym (sa
nawet zakupione farby do odmalowania biura i chaty!) sypialnia,
rowerami i przenosnym biurem.
Przejscie
w etap drugi: podroz
latwe
nie bylo, konca pakowania nie bylo widac i ciagly wydawalo mi sie ze
cos jeszcze trzeba dopakowac, domknac, zamknac, wysprzatac..
Ale
koncu – ostatni trzask drzwiczek passata – i jazda!!
Przedwczoraj
jeszcze mglisty bury poranek w Bremie, wczoraj dogorywanie za kolkiem
kierownicy ostatkiem sil, a dzis slonce w kajucie i laba na wygodnych
wyrkach! Zycie potrafi byc piekne.
Ale
nic za darmo.
Juz
10:30, za 4 godziny mamy ladowanie w Patras.
Poki
co wylegiwuje sie, piszac to sprawozdanie, w lozku. Za oknem linia
brzegowa Grecji. Morze, odlegle wzgorza i niebo, kilka odcieni
blekitu podane na tacy :)
Corin
drzemie wyciagnieta na swoim poslaniu (nota bene rowniez blekitnym!)
Wszystko
jest, jak byc powinno. Moze niektore procesy pomiedzy sa bardziej
bolesne, jak to „zamykanie“ domu, czy koncowka podrozy autem, ale
generalnie, w jakis niepojety sposob, w tyle glowy wciaz pali sie
lampka z zielona strzalka „right direction“. Wszystko sprzyja,
trasa, Corin, auto – nic przed nami nie pietrzy jakichs extra
trudnosci. Jak Coelho napisal w Alchemiku (a potem sie juz
tylko ckliwie powtarzal) brzmialo mniej wiecej: jesli ruszasz w
trase, to caly wszechswiat bedzie ci sprzyjac. I nie moge sie pozbyc
wrazenia, ze wszechswiat generalnie sprzyja tym bardziej „ruchliwym“.
Olga Tokarczuk napisala zbior Bieguni, wywodzac tytul od
jakiegos odlamu prawoslawia, niemal sekty, ktorej czlonkowie
wierzyli, ze Boga mozna tylko spotkac na drodze, w drodze, w procesie
podrozy. I zeby byc blisko boga, nalezy pozostawac w wiecznej
wedrowce, ruchu, pielgrzymce. Zreszta na kazdym filmie
katastroficznym jest pokazane, ze ci co zostaja, to zaraz gina, a ci
co uciekaja – albo udaje im sie przezyc, albo przynajmniej gina
nieco pozniej.
Nie
moge sie pozbyc tego wrazenia, ze wszechwiat sprzyja ruchliwym i w
naszej obecnej sytuacji, nie chce za nic zaczac myslec inaczej, wole
powtarzac jak mantre, zaklinajaca rzeczywistosc, ze tak, tak,
wszystko gra i bedzie dobrze.
No
dobra, czas na prysznic, czemu nie, kolejny dopiero wieczorem na
nastepnym promie. Ilosc przyjemnosci ograniczona, wiec chociaz
rytualem goracych ablucji, balsamowania i upiekszania sie moge sobie
doprawic humor.
Przed
Patras postanowilismy sie najesc na promie.
Primo
– restauracja samoobslugowa byla otwarta.
Secundo
– nie jest az tak droga
Terto
– jak sie juz przekonalismy na greckich ziemiach trudno o dobry
posilek w dobrej cenie W TRASIE – to nie kraj tranzytowy, kawa po
3-4 euro a jakies przyzwoite zajazdy, fast foody przy stacjach
benzynowych itd, to moze w najlepszym wypadku co 50-100km.
MacDonaldsow i Burger Kingow nie ma. A poza sezonem turystycznym, to
wolelismy nie liczyc na przydrozne kantyny i bardzo dobrze, jak sie
okazalo.
Co
prawda tym razem
losos+ryz
(Ingo)
dorada+frytki
(ja)
i
dwie male, malutnie mineralki wyszlo 30e, czyli 120zl
ale
lepsze to, niz glodowanie caly dzien, albo zjedzenie jakiegos
dziwactwa w trasie. Sraczka raczej niemile widziana. Na to nas bez
kitu nie stac :)
Corin w kuwecie, no szczyt szczescia to to nie jest :)) |
Po
zarciu odpoczynek, kuweta z Corin, dala rade siku do kuwety i kupe
posadzic na zakrecie, gdy kolowalam z nia po pokladzie. Widac, jednak
ciezko sie skupic na fizjologii, gdy tyle ciekawych rzeczy naokolo.
Zaczeli
wyrzucac nas z kabin calkiem kulturalnie, ale az niemal godzine przed
przybiciem do brzegu. Prom lagodnie kulal sie po luku, by rufa
zaparkowac w doku. Ingo zabral bagaze, by wczesniej dopasc windy i
auta, ja krecilam sie z Corin po gornym, 10-tym pokladzie, gdzie
kennele, kuweta, cisza i ladne widoki. Gdy dobilismy do brzegu,
dopytalam jakiegos przemykajacego czlonka zalogi, czy juz moze garaze
otwarte. Inaczej nie bylo sensu pchac sie na dol do kolejki.
-Tak,
tak, teraz wlasnie otwarte.-odparl Grek
Zjechalysmy
z Corin i co? Okazalo sie, ze wiekszosc aut juz prysla! Myslalam, ze
jakims cudem przegapilam komunikat, mysle – Ingo musial wyjechac,
bede z psem gonic po rampach i garazowych pietrach.. ale nie, okazalo
sie, ze bylo tak niewiele samochodow, ze ruszylo dopiero przed
chwila, a on zdazyl przeparkowac, zeby odblokowac innych i
przepakowac bagaze. Uff. Wskoczylysmy do auta i dalej w droge!
Patras,
z ktorego portu wlasnie wyjezdzalismy okazal sie naprawde typowo
portowo-przemyslowym miejskim koszmarkiem. Przy ktorym wloska Ancona
(nasza stacja wsiadajaca) byla zacisznym, urokliwym portkiem,
porcikiem.. Tu typowo grecki syf i mogila. Na szczescie szybko
pojawily sie tablice na Ateny i obralismy wlasciwy kierunek
autostradowy.
Mhhm
greckie szybkopasmowki, nie ogarniasz. Ograniczenia do np.do 60km/h
przy jakichs robotach drogowych, Ingo dzielnie zwalnia, jak ucza w
Niemczech, i tylko blokuje rozpedzonych Grekow, wyprzedzajacych nas
przy byle okazji ze 100 czy 120km/h na liczniku.
Jak
tablice, ze 80km/h – to sie nie schodzi ponizej setki w zadnym
wypadku, tiry wyprzedzane przes pasazerskie autobusy? Ba, normalka.
Nagle zwalnianie na awaryjnych, przy ciaglej, na pobocze? Matka
natura nie ma litosci, trzeba na siku. Luz, blues :)
Temperatura
11 st.C, blekitne, jasne niebo zasloniete tylko cienkimi, pierzastymi
chmurkami. Wokol piekne gory, pagory, wzgorza i osniezone szczyty.
Zima? Eee, nie czuc. Zielono, wszystkie cyprysy, oliwki, tamaryszki i
inne srodziemnorskie drzewa i krzewy w pelnym zazielenieniu.
220km
z Patras do Pireusu pokonalismy przez te przebudowy i autostradowe
spowolnienia w prawie 3 godz., wszystko bylo ok i prosto do momentu
dobijania do Pireusu! Kiedy w zeszlym roku jechalismy z „gory“,
droga ladowa od polnocy, wjazd byl znakomicie oznakowany i wjezdzajac
do Pireusu, niemal od razu wjezdzalo sie do odpowiednich portowych
gate'ow. Tym razem, z drugiej strony, od nabrzeza i kierunku z
Patras, od wschodu, dramat, tylko greckie wygibasy na tablicach
drogowych, ktore ogarniam raz lepiej, raz gorzej. Czasem zdaze
odczytac, a czasem na zmiane pasa ruchu juz za pozno. I tak bylo
teraz kilka razy. 20 min pokolowalismy po osyfialym Pireusie, zanim
trafilismy do naszej strefy, budki Anek Superfast Ferries, gdzie
kupilismy bilety.
A
Pireus, ten widziany z drogi robi naprawde koszmarne wrazenie. Budy,
budki, hangary i magazyny, jedne czynne, inne w roznym stopniu
rozkladu i zapomnienia. Czesc wielkoportowo-przemyslowa – buhhhaaa!
Masakra, szok. Takiego nagromadzenia tankowcow, stali, dzwigow,
jakichs babilonskich konstrukcji, kontenerow i dziwnych uliczek nie
widzialam w zyciu. Stocznia Gdanska, gdzie mialam studenckie praktyki
i widzialam wodowanie statku, to przy portowym Pireus po prostu
sliczny domek dla lalek Barbie!!
W
koncu dobilismy, kupilismy bilety.
Tym
razem, w jakis niewytlumaczalny sposob, za psa nie placi sie nic.
Czy
w kennelu, czy kabinie, pies na Krete gratis plynie!
Hehehe!
Zatem
za nas oboje, auto i kabine z oknem (nie inaczej, jak pisalam,
zadnych wiecej ciemnicowych norek) poszlo 263e.
Kabina
na 8-mym pokladzie, rowniez w rogu, na wylocie (no bo pies), ludzi
malo jakos bardzo i zajebiste greckie czerwone wytrawne winko.
Saczymy, kazdy ze swego kieliszka. Na poprzednim promie, musze
przyznac, ze te nasze dwa kieliszki zakombinowalam po polsku, prosto
do torby, owiniete w gacie. Mam slabosc do fajnego szkla, a kradzione
to szybko sie nie tlucze. W jednej knajpie w Poznaniu specjalnie
zamawialam bialego ruska, zeby mi podali go w uroczym, okraglutkim
pucharku od Chivasa, mam go do dzisiaj, przezy kilka przeprowadzek.
Potlukly
sie nam wszystkie kieliszki wczesniej, a te takie akuratne,
masywniejsze, poreczne. No, sliczne. Na nowe lokum. Wiec teraz
powiedzialam Ingo, ze mozemy pomyslec nad zwiekszeniem kolekcji. On
poczul, ze to przesada. Ale zaakceptowal fakt, ze musimy buchnac
recznik. Powiedzialam, ze przed wyjazdem z Bremen moj ulubiony
niestesty nie wysechl, a pakowanie wilgotnego w podroz to bleeeee.
Wiec teraz mamy jedna szmate w plecy i trzeba jakos ten brak
skolowac. Przy kwotach, ktore bulimy za prom, przykro mi bardzo,
wyrzuty sumienia gina niemoralnie w morskich odmetach.
Jest
juz po 20:00, bylam z Corin w kuwecie na 10-tym pokladzie, ale sie
dziewczynka nie mogla skupic i namyslec. No to nie. Wrocilam po Ingo,
bo jestesmy glodni jak niewiadomo co. Ostatni posilek o 12:00.
Zrobilismy rundke i wszystko niestety teraz zamkniete. Otwarte bylo
wczesniej. I bedzie pozniej, tuz przed startem o 21:00 (mam
nadzieje!) lub w czasie startowania o 21:00 (nie wiem jak przezyzjemy
na glodniaka jeszcze ponad godzine).
Corin
uwalila sie na kocyku swym i odsapuje. Nie chce sie siku, to nie,
bylo ostatnie w trasie z 5 godz. Temu. Kupa przed poludniem, ciezko
wstrzymywana, to tez juz teraz raczej bedzie opornie.
A
pobudka bedzie o 05:00, spakowanie, ubranie, siku na szybko (albo
tylko jego proba) i ladowanie w Heraklionie o 06:00.
Czekamy do dobicie do portu Heraklion, 06:00 rano |
Nie,
to nie sa wakacje. Nadal nie kumam. Ingo tez nie. Ladujemy na Krecie,
tam teraz nasza chatka bedzie. Tylko jeszcze od niej musmy skolowac
klucze.
Uff..
dobilismy do knajpy. Tym razem wzielam jakis osmiorniczkowy gulasz..
mhhhm..niespecjalnie. Ingo jakis miesny gulasz i makaron. Z winkiem
razem: 28e. Tez niespecjalnie te ceny. Jakos nieadekwatnie.
Po
zarciu, co by nie bylo, jak dwa baki sie opchalismy i to
najwazniejsze, Ingo zabral sie za swa lekture, a ja za Corin.
Dziewcze sie uparlo, ze siku wcale nie trzeba i prawie pol godziny
wysadzana, krazenia kolo kuwety, psii-pssssiiipiania zdalo sie na
nic. Trudno i darmo, wracamy do zacisznej kabiny, gdzie cieplo, nie
wieje i ja mam swe wyrko, ona swoje poslanie.
Po przyjezdzie pierwszy spacerros:
No comments:
Post a Comment