Sporo
sie podzialo, wrazenie bytnosci tutaj jakos elastycznie sie
rozciagnelo nie do tygodnia, lecz calych tygodni..
W
wielkim skrocie:
CZWARTEK:
dojechalismy
z Heraklionu do Agia Galini na poranna kawe u Sue, i zaczela sie
goraca linia z niemieckojezycznym pracownikiem naszego sedziwego
landlorda, mieszkajacego w Atenach w sprawie kluczy do mieszkania.
Sasiad poprzedniego najemcy od innego lokalu, ale tego samego
wlasciciela, ma z nim kontakt i dostep do kluczy. Zrozumiale? Nie
wiemy gdzie on mieszka, ale jego sasiad pracuje w poblizu i zabierze
po drodze do pracy te klucze. Proste, nie? Po greckiemu proste.
Dotarcie do zrodla kluczy i wbicie na kwadrat zajelo nam niemal trzy
godziny. Rozpakowanie auta. Sprawa lozek – pozyczylismy lekkie i
wygodne lezaki od Kai. Pierwsza noc-ciezka. Byla kolacja w tawernie i
powitalne raki, ale potem zimno i ciemno. Swieczki, spiwory i para z
ust.
Chyba
wolalabym spac na dworze, jak sie okazalo – tam cieplej niz w
wyziebionej chacie.
PIATEK
zawalczymy
o prad. Pojechalismy do Spili. Wrocilismy z niczym. Potem sama tam
jeszcze pojechalam walczyc do konca. Ingo malowal chate. Potem ja
troche tez. Wieczorem dopadl mnie kryzys. Zmeczenie ostatnich tygodni
sie skumulowalo plus jakas presja pracy i szybkich efektow i ich
cholerny brak, i cisza i lokalna stagnacja. Nie mamy pradu, nie ma
neta, zimno, ciemno, mzawka, w jednej tawernie graja w karty, z
wlascicielem wlacznie, wiec nie ma co liczyc na cieply posilek, w
innej tylko grillowana wieprzowina, inna zamkniete, w renowacji itd.
Przygnebilo mnie wszystko. Ingo zabral mnie do Kokkinos Pyrgos, a
tam niespodzianka, cieplutka tawerna, miejsce przy kominku i swiezo
zlowione red-barbs z glebokiego oleju. Mniam!!! Z pelnym zoladkiem
zycie jakos stalo sie znosniejsze.
SOBOTA
c.d.:
malowanie chaty. Deszcze. Przyjechal transport z naszymi klunkrami i
tobolami. Lozko! Pralka! Nowe swieze ciuchy! Moje kosmetyki!
Otwieralam karton po kartonie, ktore sama popakowalam i na kazdy
cieszylam sie jak dzieciak u sw. Mikolaja. Prysznic sloneczny (daje
nam nowe mozliwosci oswajania sie z higiena) oraz gazowa
jednopalnikowa kuchenka campingowa. No, bajka!!!
NIEDZIELA
Malujemy
i organizujemy sie dalej. Wykorzystujemy swiatlo dnia. Wieczory –
romantycznie przy swieczkach, ale juz w przytulnej sypialence, w
lozku, po ludzku.
PONIEDZIALEK
Rethymno,
prad – proby zorganizowania i przepisania licznikow. To na kolejny post osobna historia.
WTOREK,
SRODA, CZWARTEK:
nihil
novi, romantyczne noce przy swieczkach i lokalnym cienkim winie.
Mycie, pucowanie, ukladanie, sprzatanie, sprzatanie i gotowanie. Ingo
dziala w warsztacie, ja domowo.
Az
nasze zycie uleglo diametralnej zmianie w PIATEK: przyszedl PRAD!!
(historia szczegolowa: dalej)
Trzeba
opisac pokrotce tlo akcji: zycie toczy sie w Agia Galini zimowym
rytmem, co znaczy:
odpoczywamy,
olewamy, jedziemy na pierwszym biegu albo i patoczymy sie na luzie.
Jesli
chce sie cos wyslac, trzeba pokwapic sie do sasiedniej miesciny,
tutaj listonosz i poczmistrz w jednej osobie ma 3-tygodniowy urlop i
nie ma nikogo na jego zastepstwo. Odebrac mozna w piekarni – na
przeciw poczty podrzucili piekarzom karton z listami – i jesli sie
czegos spodziewasz, idziej i buszujesz w przesylkach.
Zimowy
rytm znaczy tez: nie mam jeszcze, nie mam na sklepie, nie mam na
razie, sprowadze, sprawdze, ..oj ciezko dostac dobre, swieze tzaztiki
teraz w knajpie – jak juz to w weekendy albo w lokalsowych
tavernach.
Lokalsowe
taverny – miejsca prowadzone przez lokalsow dla lokalsow.Tam gdzie
siedzi ziomek, jego dzieci mu pomagaja za lada, czasem jego stara, a
wokol wpadaja ziomkowi kuzyni, bracia, szwagrowie kuzynow i wujkowie
zarowno ze strony ziomka jak i jego zony.
Turysci
boja sie tam zapuszczac, chmara czarno-odzianych brodatych gorali,
ktorzy przekrzykuja sie w dymie papierosowym i oparach grillowanego
miesiwa naprawde oniesmiela, ale wlasnie w tych soczystych,
szorstkich, byle jak zaprojektowanych, niezbornych i pozbawionych
cepeliowego blasku odpicowanych turkusowych krzeselek miejscach,
wlasnie w tych szaro-buro-bialych wnetrzach pelnych niedopieszczonej,
surowej stolarki, mozna spotkac sie z lokalnym smakiem, gorale sa
naprawde soba, nie klaniaja sie w pas, mlaskajac z usmiechem
anglojezyczne frazy, ale pokrzycza cos po grecku, zamawiasz na chybil
trafil tak mniej wiecej kojarzac nazwy potraw, a potem wlasciciel,
jak ma dobry humor, przyniesie szota raki, dla ciebie i dla siebie i
nie ma zmiluj.
Zreszta
z zamawianiem u lokalsow nie ma duzo roboty:
tzatziki
greek
salad
frytki
mieso:
gyros, wieprzowina z grilla, jagniecina z grilla, czasem mozna
utrafic na kozine czy baranine, czy swiezo upolowanego zajaca prosto
z gor.
Szaszlyki,
kotlety, steki. Mieso, mieso, podstawa :)
Ex-pats,
czyli Niemcy, Angole i inni obcokrajowcy, ktorzy tutaj
zarezydentowali na dobre, bez obaw zapuszczaja sie w te lokalsowe
przasne taverny, na kolacje, partyjke pokera, czy darta. Generalnie
sa tu dwa obozy: niemieckojezycznych rezydentow i anglojezycznych.
Maja
swoje rewiry, knajpy, kafejki, oczywiscie nie ma zadnej awersji czy
jawnych podzialow, czesto sie spotykaja i razem imprezuja, ale gdzies
tam na takiej codziennej, kumpelskiej platformie rozmijaja sie
przyjacielsko w zaulkach Agia Galini.
Kolejne
sprawy do opisania to historia pradu (dluzsza opowiesc z
moralem, naglym zwrotem akcji i az ..prosiloby sie o trupa w
szafie..)
Na
teraz Corin:
najcudniejszy,
najcierpliwszy pies na swiecie przezyl dzielnie trzydniowa podroz,
dwa promy i prawie 1900 km lacznie..
Corin
kochajaca scigac koty i psy, jak zapowiedzialam, tutaj bedzie musiala
przestac kochac i tyle.
Psy
– sa male, szewndaja sie to tu, to tam, wiekszosc jest neutralna
lub ewentualnie ciekawska. Jest tez halasliwa klika trzech kudlatych
wylinialych pokurczow, ktore terroryzuja wiekszosc innych miejscowych
burkow. Gonia, przeklinaja w nieboglosy, osaczaja i przeganiaja, taka
mini-mafia psia. Corin zgupiala jak podlecialy nas „przywitac“ a
ich jazgot kompletnie ja oszolomil. Ja nie moglam przestac sie smiac
z tych malych oblesnych wandali. Ostatecznie nic nie zrobily, za
madre sa, by podkoczyc molosowi na odleglosc pyska, w ktorym taki
maly gangsterski siersciuch zmiescilby sie w polowie.
Koty
– to osobna bajka. Wiekszosc sie teraz migdali, przemyka cichaczem
zajeta swoimi romansami. Bo jak juz na blogu wspominalam – one tu
nie uciekaja. Ani przed ludzmi, ani przed psami. Oddalaja sie,
owszem, odwracaja z niesmakiem i godnoscia – owszem, ale nigdy w
poplochu nie salwuja sie ucieczka, oj nie nie. I tak, jak przechadzam
sie z Corin, to koty generalnie sobie patrza. Ale jak one patrza! Az
mnie sama przechodza ciarki. No bo kot, ktory jak skamienialy, patrzy
na niemal 40-kilowego psa jak na wielka, tlusta mysz, ktora mialby
chec upolowac, to nie jest chyba do konca normalne.
Tak
wiec generalnie nie ma problemu: psow malo i sa nieszkodliwe, kotow
jest duzo i sa niebezpieczne.
Corin
zajeta jest wachaniem calego algowego syfu na plazy, obsikanych palm,
kocich lezanek w naslonecznionych zauklach, owczych i kozich bobkow,
tych wszystkich intensywnych zapachow kwiatow i ziol, i ziemi, ktora
teraz opija sie deszczami, jak nieprzytomna. Musi sie opic na potem,
na jakies 6-7 wiosenno-letnich miesiecy, kiedy slonce probuje ja
wypalic na wskros. To teraz wszystko kwitnie i rosnie na wyscigi,
zeby sie nakwitnac na caly rok i napachniec ile wlezie.
A
sucza, slynny w rodzinie niejadek, zwariowala jesli chodzi o zarcie.
Nigdy za bardzo nie sepiaca, ot tak dla sportu z nowymi osobami przy
stole – teraz, kiedy zaczyna sie gotowanie, szykowanie przekasek –
ona pierwsza! Kreci sie pod nogami, sprawdza po dwa razy, czy cos nie
spadlo, fryteczka? Wow! Chleb? Wiecej wiecej! A do tego – tak jak
nigdy nie rzucala sie na sery, to teraz – feta? Tak! Tak! Kawalek
jakiegos zoltego? Znika w paszczy raz dwa. I chce wiecej.
Niesamowite. Zrobilam krem brokulowy, i do karmy chlapnelam jej z
dwie lyzki na omaste – myslalam, hm, zobaczymy, jak ci takie
warzywka podejda... Rano dzis patrze – micha wylizana. Chlebka!
Oliwy! Resztek ryb z knajpy! Frytki! Warzywko! I do tego takie
duuuuze oczeta! Mniam! :)
A
potem spi otulona w kocyki i nieraz slysze w srodku nocy kwilenie,
gonitwy, sapanie, poszczekawianie.. Jakies intensywnosci sie snia,
sensacyjne sny na calego. A od rana – zaczyna sie lezakowanie na
tarasie. Slonce, panorama na miasteczko, odglosy zycia. Super film.
Piekny
ranek, juz mamy niemal 20 st. C, Corin oczywiscie juz sie tarasuje na
kocyku, ja po kawie musze sie ogarnac porannie. Do tego pranie
wyszlo, ale samo to sie juz nie powiesi.
Ta
niedziela, dzien dziesiaty – jest dniem zaplanowanego braku planu w
sensie pierwszy raz dzis mamy dzien bez zadan, jak bozia przykazala.
Obiad, spacer, popisac, net, maile, ale na luzie.
Na
wyzsze biegi wskoczymy od jutra, ale cala niedziela jeszcze do tego
czasu.
Spacer
byl 40 min po plazy. Troche lokalsow leniwie sie tez przechadza, inni
pracuja. Tak tak, niedziela niby dniem wolnym, ale tu korzysta sie z
pogody i jak w niedziele nie pada i nie wieje – no to wio! Remonty,
naprawy, wyburzanie i przebudowywanie.
Ale
jeszcze Agia Galini w niczym nie przypomina tej letniej, w pelnej
krasie, wyszykowanej dla turystow, ze sklepikami na kazdym rogu,
rej-banami za kilka euro i masa innego wesolego, cepeliowego
badziewia. Teraz Agia Galini wyglada jak starsza pani, ktorej
podwialo spodnice, a ona zapomniala rajstop anty-zylakowych. Az
glupio rozgladac sie po zaulkach, po kopkach nawianych lisci, po
smieciach poniesionych ostatnia ulewa; wszystko jest celowo
zaniedbane, off-season i miejscowi korzystaja tego na calego.
Bo
jak zacznie padac, to uliczki zamieniaja sie w rwace rzeki. Jak
wieje, zwlaszcza ten cieply wiatr z Afryki, ktory miejscowi nazywaja
scirocco, to z taka sila, jakby ktos z zewnatrz kopal w drzwi i okna,
chcac dostac sie do srodka. A jak zaswieci slonce, to grzeje do
szpiku kosci i wypala kolory wywieszonego prania.
Na
spacerze z Corin spotkalam Norwezke, ok. 55-letnia tancerke, ktora
studiowala taniec w Londynie i tam pracuje, prowadzac rozne kursy i
warsztaty a odpoczywa i zyje pelna piersia na Krecie. Ucielam z nia
kwadrans filozoficznej pogawedki na temat odwiecznych „miec czy
byc?“. Ona, zeby miec, musi popracowac od czasu do czasu w Anglii,
no bo tam porzadna kasa, ale by byc i cieszyc sie zyciem, no to tylko
na Krecie. Potem doszlysmy do tego, ze zeby to osiagnac, zeby
wiedziec, kiedy powiedziec STOP, kiedy odpuscic, kiedy (powiedzmy to
sobie patetycznie): podazyc za marzeniami, ze to wymaga wielkiej
pracy we wlasnej glowie, wysilku i dyscypliny. Ja nazwalam to dosc
obrazowo, ze strasznie ciezko jest puscic sie jednej galezi, zanim
nie zlapie sie jeszcze drugiej. Mam przyjaciolke, ktora mi kiedys
powiedziala, ze dla niej najwiekszym szczesciem i frajda bylaby
prosta praca w gastronomii na jakiejs greckiej wysepce i kieliszek
wina na plazy, po pracowitym dniu. Opowiedziala mi to wiele lat temu,
ale pamietam, jak ten uroczy obrazek utkwil mi w glowie. Ale to nie
bylo moje marzenie. Ja nie mialam w zaden sposob sprecyzowanych
takich pragnien. Zycie jest jednak przewrotne i chorobliwie
zaskakujace. Dzis to ja zasuwam w greckiej miescinie, pelna obaw i
nadziei na przyszlosc, a moja przyjaciola ma dzidzie, meza i
mieszkanie z wieloletnim kredytem na dalekiej polskiej polnocy.
Zobaczymy co dalej zycie przyniesie. Te zwroty i rozwoje akcji sa
nieprawdopodobne. Wielu rzeczy, ktore sie wydarzyly, po prostu nigdy
w zyciu bym nie wymyslila, na najwiekszej nawet bani.
Norwezka
powiedziala jeszcze, ze to nie kwestia szczescia, kto ma go wiecej w
zyciu, tylko tej pracy, tego wysilku i odwagi we wlasnej glowie.
Tak
se pogadalysmy chwile na promenadzie i kazda w swoja strone.
Poniewaz
Ingo ma teraz huk roboty z Bikestation, to ogar chaty i sprawy
kulinarne sila rzeczy pozostawil mnie. I tak niemal po roku przerwy
dorwalam sie znow do garow. Po roku – bo w Niemczech to Ingo
udzielal sie kulinarnie, a ja mu w tym skwapliwie nie zawadzalam. No
i nie wiem, czy nie przesadzilam teraz. Risotto-mniam. Zupa
jeden-rewelacja. Zupa dwa-wysmienita. A ten krem brokulowy, no,no.
Salatki, salaty i dressingi, sery takie, sery siakie. Ingo wcina i
mamrocze pod nosem, ze teraz to moglby tak codziennie (miec serwowane
posilki). Haha.
No comments:
Post a Comment